Pięć piłkarskich koszulek – Jakub Olkiewicz

Pięć piłkarskich koszulek – Jakub Olkiewicz

Poniżej prezentujemy pierwszy odcinek naszej nowej serii rozmów. Plan jest taki by przepytywać osoby publiczne o ich kibicowską historię. Chcemy rozmawiać z osobami, które deklarują się jako zagorzali kibice piłkarscy a jednocześnie wydają nam się warci naszego czasu. Szanujemy to co robią zawodowo i nie są wyłącznie znani z tego, że są znani. Seria skończy się pewnie po 5 odcinkach. Do Carlo Rivetti się nie dobijemy a lista pasujących osób w Polsce jest krótsza niż liczba goli strzelonych przez Polskie kluby w europejskich pucharach na wiosnę. Jednak do tego czasu, wierzymy że uda nam się dotrzeć do naprawdę ciekawych osób. Swoje propozycje na kolejne odcinki wpisujcie w komentarzach.

Nie jesteśmy profesjonalnymi dziennikarzami, nie chcemy zanudzać was słabymi wywiadami, naszego autorstwa. Dlatego wymyśliliśmy nieco inna formułę. Prosimy każdego zapytanego by wskazał pięć jego ulubionych koszulek piłkarskich i powiedział nam dlaczego akurat te, są bliskie jego sercu.

Na pierwszy ogień idzie Kuba Olkiewicz (możecie go śledzić na Facebooku i Twitter), dziennikarz Weszło specjalizujący się w tematyce kibicowskiej. Znany przede wszystkim z uwiedzenia najpiękniejszej Łodzianki jaka widzieliśmy i odpalania rac w kościele. Zapraszamy.

k1-640x416

Niby banalna sprawa – poleć pięć koszulek piłkarskich, które są dla ciebie w jakiś sposób najważniejsze. A jednak, układając listę na polecenie sztabu generalnego Polish Football Casuals stwierdziłem, że to w sumie kawał historii o mojej przygodzie z piłką, ale i pewnie trochę o przygodzie każdego z nas. Swoją drogą na marginesie – nie wkurza was, jak piłkarze unikając słowa „kariera” mówią: „karierę miał Boniek, ja mam przygodę z piłką”? Panie, przygodę z piłką to mamy my na wyjazdach i pod kasami, a nie ty na wygodnej murawie!

Bez dygresji jednak: jeśli zastanowicie się moment nad tym, jak podobna lista wyglądałaby w waszym przypadku, sądzę że znaleźlibyśmy wiele punktów stycznych, wspólnych. Nie chodzi mi o to, że też w waszych szafach w wyjątkowym miejscu spoczywał t-shirt Mirosława Trzeciaka z ŁKS-u. Chodzi o samą… Ewolucję? Progres? Jakiś „kibicowski” życiorys? Zresztą, nie przedłużam, goła lista wyjaśni, co mam na myśli.

1. Mirosław Trzeciak, ŁKS Łódź, sezon 1997/98.

Tak, czerwona jak fabryczna cegła koszulka z mistrzowskiego sezonu. Jako ośmiolatek byłem już twardym kibolem (nie do końca z młyna), który zaliczył debiut cztery lata wcześniej, na pucharowym starciu z FC Porto. ŁKS właśnie zdobywał mistrza Polski, tata coraz częściej namawiał mamę, by puszczała mnie z nim na mecze, więc oczywiście koszulka była już w tym momencie absolutnie konieczna. Nie wiem czemu padło na Trzeciaka, pewnie skusił mnie numer jedenaście (mniej prawdopodobne), albo tymczasowy brak na bazarze koszulki ciężko poturbowanego po wypadku motocyklowym Saganowskiego (bardziej prawdopodobne). Do tego babcia uszyła szalik (tata schował go do szafy i kupił mi inny), tata kupił bilety na mistrzowską fetę ŁKS-u po meczu z Lechem (naturalnie przegranym), a ja kolejne kilkanaście miesięcy biegałem tylko w tej koszulce.

Co ciekawe, jakimś cudem w domu znalazła się druga, identyczna, czerwona koszulka Trzeciaka. Do dziś nie wyjaśniłem tego fantastycznego rozmnożenia.

z13719340AA,Pilkarze-LKS-Lodz-ciesza-sie-ze-zdobycia-mistrzost

2. Ryan Giggs, Manchester United, okolice sezonu 2000/01.

Pierwszy zagraniczny idol, pierwszy zagraniczny klub, któremu kibicowałem w kapciach, chyba pierwsza koszulka zdobyta „na patencie”. Moja kolekcja przez trzy lata powiększyła się o jakichś no-name’ów typu Chiesa z Parmy czy inny Basler z Bayernu, ale od pamiętnego meczu ŁKS-u z „Czerwonymi Diabłami” byłem wielkim fanem Ryana Giggsa. Niestety, jakoś nigdy nie było koszulki mojego idola, więc rodzice kupili mi „dziewiętnastkę” z nazwiskiem Dwighta Yorke’a. I nagle bum – mój trzy lata młodszy brat cioteczny, z którym się wychowałem i nadal trzymam blisko dostał od swoich rodziców koszulkę Giggsa. Uliczny cwaniak, który powoli kiełkował w małym Kubusiu nakazał zaproponować podmiankę – Yorke za Giggsa. „Przemko, Yorke strzela mnóstwo bramek, no generalnie dużo lepszy”. Przepraszam, Przemek, ale musiałem cię wtedy zrolować, Tobie i tak było bez różnicy.

Na poniższej fotce ta koszulka Yorke’a w ciekawym towarzystwie.

z16750377Q,Pamiatki-LKS-w-klubowym-muzeum-Manchester-United

3. Marek Saganowski, ŁKS Łódź, 2011

Moim skromnym zdaniem – jedna z najładniejszych koszulek w historii mojego klubu. Czarna, prosta, świeża, elegancka. Do tego z historią – właśnie wraca po latach nasz człowiek i ambasador, który w każdym zakątku świata podkreślał, że pochodzi z Łodzi, że wychował się na ŁKS-ie. Dostał dyszkę, jak przed swoim wyjściem w świat, a na prezentacji bez trudu poznał nawet tych dalekich znajomych, których nie widział od ponad dekady. Po nieudanym sezonie i coraz większej szopce organizacyjnej, czarne komplety zostały zlicytowane wśród kibiców. Koszulki są tak śliczne, że kupiłem sobie z Klepczarkiem i „szóstką” na plecach. „Dyszki” od Sagana nie było na tej licytacji. Jeśli dobrze pamiętam – była zbyt cenna, wisiała w antyramie w klubowym sklepiku.

lkssaganowski_6545cb7c9af4f473b41c8b5f0a0a7f43

4. Jakub Olkiewicz, Start Łódź, 2006.

Chyba każdy zaliczył taki epizod w swojej „przygodzie z piłką”. W piłce juniorskiej spędziłem dobrych kilka lat, potem jeszcze kopałem się jakieś pięć sezonów w okręgówkach i A-klasie. W 2006 roku złapałem się do – tak wówczas wtedy uważałem – szanowanego i renomowanego klubu Start Łódź, który miał mi w przyszłości zapewnić fajny dodatek do pensji nauczyciela za grę gdzieś w IV lidze. Serio, tak wówczas kombinowałem. W tym klubie spędziłem jakieś cztery lata, „zadebiutowałem” w seniorach no i spełniłem swoje wielkie marzenie o koszulce z własnym nazwiskiem. Co prawda spod sitodruku prześwitywało, że wcześniej pod Olkiewicz widniało Kaźmierczak, ale to była moja własna koszulka, z moim własnym nazwiskiem, w dodatku klubu, w którym kiedyś grał mój ojciec i w którym zespół seniorów dostawał czasami jakieś drobniaki od zarządu. Historia skończyła się tak, że po dwóch albo trzech sezonach w V lidze spadliśmy do A-klasy i w związku z tym wycofano nas z rozgrywek.

Ale za to w sekcji siatkarek występowała w tym czasie moja przyszła żona, więc i tak wszystko kończy się happy endem.

moder

5. kbls, Dżonsony, 2014.

I znów punkt wspólny dla wielu chłopaków z mojego podwórka, mojej dzielnicy, właściwie – polecę górnolotnie – mojego pokolenia. Gdy już oswoiliśmy się z faktem, że powyżej czwartej ligi większość z nas nie wyskoczy, gdy już pogodziliśmy się z faktem, że za grę w piłkę raczej się płaci, a nie dostaje pieniądze, przyszedł powrót do korzeni. Zespoły amatorskie. Szóstki, playareny, cokolwiek – byle pokopać, najlepiej w niedzielę, gdy w sobotę był wyjazd, albo w sobotę, gdy w Polskę ruszamy dzień później.

11026500_1086520734706950_1364780505_naa

Jakiś czas temu mój serdeczny kolega z niższych lig – kartofliska.pl – powiedział: „szukam w piłce pasji – znajduję ją na trybunach w Ekstraklasie i na boiskach B-klasy”. To chyba nieźle nas definiuje. Jesteśmy pasjonatami, więc jeździmy po kraju za swoim klubem i wylewamy pot na boisku ze swoją małą drużyną. Bo po prostu kochamy futbol, nie?Facebooktwitterby feather